Brazylia: Libertariańska rewolucja
Jak to się stało, że w Brazylii garstka libertarian zdołała w krótkim czasie odsunąć od władzy skorumpowanych polityków i rozniecić wśród ludu ogień wolności, a w Polsce legiony miłośników Misesa, Rothbarda, Hoppego i in. nie są w stanie pokonać naporu lewicy związkowej, kościelnej i politycznej i przekonać naród do modelu państwa minimum?
Jeszcze trzy, cztery lata temu przeciętny Brazylijczyk nie słyszał nawet terminu libertarianizm. Ci, nieliczni, którzy wiedzieli kim libertarianie są, uważali ich za bojowników o dekryminalizację narkotyków, uznanie dla małżeństw homoseksualnych, ewentualnie miłośników edukacji domowej (homeschooling). Tylko garstka ludzi pod Krzyżem Południa znała leseferystyczny program ekonomiczny ugrupowania. Skąd się zatem wzięły te tłumy podziwiające Misesa i maszerujące na potępienie państwa opiekuńczego i towarzyszącego im wyzysku? Czy własnie ta garstka doprowadziła do ogólnonarodowej dyskusji na temat wolności wyboru, gospodarki wolnorynkowej i zła, jakim jest państwowy aparat przemocy, z całym swym aparatem błędnych decyzji gospodarczych, niezrównoważonego budżetu, przemocy i niechęci do prywatyzacji. Kim są ci nowi, którzy zwyciężyli, i być może zastąpią stary reżim? Gdzie Polacy powinni szukać swego Kima Katagurri, który zachęci masy do szukania prawdy i poprowadzi je, że tak się patetycznie wyrażę, do wolności? Czy musi to być ktoś młody, człowiek z pasją, najlepiej mało dotąd znany, odważny, charyzmatyczny – taki właśnie jak Kim?
na zdjęciu: Kim Kataguiri z autorem, Warszawa 2017
Kiedy wiosną 2017 roku, odwiedził na zaproszenie Fijorr Publishing i Asbiro Polskę, nawet on nie był do końca pewny, czy sama idea wystarczy do zmiany mentalność ludzi. Był zawiedziony tym, że polska transformacja zmierza tam skąd wyszła: do socjalizmu. Powtarzał, że lektura i zrozumienie najbardziej nawet mistrzowskiej koncepcji to za mało.
Człowiekiem, który się z nim znakomicie uzupełniał był Romeu Zema, odnoszący sukcesy biznesmen – który, jak pan Jourdain w sztuce „Mieszczanin szlachcicem” Moliera – „przeszło czterdzieści przeżył, nie mając żywnego pojęcia o tym, że jest libertarianinem” – postanowił kandydować na gubernatora stanu Minas Gerais z szeregów mało znanej partii NOVO, najbardziej wolnorynkowej platformy w tych wyborach. Jego kampania wyborcza przypominała jazdę kolejką górską – od gwizdów, poprzez zmasowane oskarżenia o oportunizm, po zarzut zdrady obozu wolnorynkowego. Doszło do tego, że kandydat obozu libertariańskiego, obecny prezydent elekt, Jair Bolsonaro, a także sam Kim musieli się od Zema odciąć, aby nie utrudniać mu zwycięstwa. Rezultat przerósł najbardziej optymistyczne oczekiwania; w swoje 54 urodziny, 28 października 2018 roku Zema zdobył aż 72 procent głosów i został gubernatorem Minas Gerais, dziewiątego (na 27 jednostek administracyjnych) do co bogactwa stanu Brazylii. Co ciekawe, rewolta wyborcza w Minas Gerais nie była wcale jakimś fuksem, czy ślepym trafem. Równie sporym zaskoczeniem był wynik wyborów do zgromadzenia stanowego, piątego co do bogactwa stanu kraju, Santa Catarina, w którym zwyciężył deklarowany libertarianin, Bruno Souza.
Wprawdzie, siły wolnościowe liczyły po cichu na efekt ogromnej popularności Kima Kataguiri, mało kto jednak przypuszczał, że uzyska on drugi co do wielkości wynik wyborczy w Brazylii. N.b. Kim, który jest za młody na to, by piastować stanowisko wiceprezydenta kraju, zapowiada start w wyborach na burmistrza największego miasta kontynentu, Sao Paulo (20 mln ludzi). Przez całą minioną kampanię, fotografia kandydata z Kimem, była namaszczeniem jego libertarianizmu, analogicznie doi imprimatur jakie w 1989 roku dawała kandydatom do polityki fotografia z Lechem Wałęsą.
Charakterystyczne jest także to, że w rewolucji libertariańskiej, w przeciwieństwie do transformacji ustrojowej, jaka odbyła się w Polsce, zwycięzcy w Brazylii rekrutowali się spośród robotników, przedsiębiorców, a swoje sukcesy osiągali w stanach będących awangardą gospodarczą i przemysłową tego, dziewiątego pod względem PKB, jednego z najbardziej uprzemysłowionych krajów świata. Można to tłumaczyć stosunkowo młodą, liczącego niewiele ponad 200 lat historią kraju. Czym jednak wyjaśnić mający miejsce w Brazylii od 5 lat bezprecedensowy fenomen obfitości partii i ugrupowań, które na swoich sztandarach niosą idee wolności, wolnego rynku, małego państwa? W kraju, w którym od dawna dominowały – podobnie jak w Polsce – dwie partie: Brazylijska Partia Socialdemokratyczna (lewica prawicowa) oraz Partia Pracy (lewica lewicowa), pojawienie się MBL, NOVO, Demokratów, czy partii Livres jest zaskoczeniem nawet dla ekspertów Instytutu Misesa w Alabamie, USA.
Wielki brat
Wprawdzie w dotychczasowych organach parlamentów, zarówno szczebla krajowego, jak i stanowego już dawniej zasiadali politycy szermujący hasłami wolnościowymi, traktowano ich jak cyników szukających popularności w egzotyce i odmienności. Ich postawa zaczęła jednak ulegać powolnej przemianie po listopadzie 2015 roku, kiedy w sąsiedniej Argentynie, po kilkunastu latach skrajnego etatyzmu, czy nawet faszyzmu, na prezydenta kraju wybrano biznesmena i konserwatystę liberalnego, Mauricio Macri. Silnym impulsem na rzecz wolnego rynku i kapitalizmu był także wynik wyborów z listopada 2016 roku, kiedy na fotel 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, wybrano Donalda Trumpa.
Po raz kolejny okazało się, że sytuacja polityczna w USA jest busolą dla ich południkowych sąsiadów. O ile jednak prezydent, i establishment polityczny na Północy, ulegają stopniowej deformacji, i zawadiackie apele Donalda Trumpa, powrotu do korzeni wytyczonych przez Ojców Założycieli, okazują się tyleż retoryką interwencjonizmu, co powrotem do rządów sektora militarno – socjalnego, o tyle Brazylia – cytując słowa Petera Schiffa – poszła w swych dążeniach do wolności gospodarczej znacznie dalej, „stając się dla USA niedoścignionym wzorem do naśladowania”. Cytowany wcześniej Raphael Lima pisze, że „z chwilą, gdy politycy zaczynają bronić wolnych rynków przed wygraną wrogich im sił, idee libertariańskie rozpowszechnią się i trudno będzie tę falę zatrzymać”. Tym bardziej, że przedstawiciele nowej brazylijskiej fali politycznej są ideowi, prawdziwi i zaangażowani. Mimo iż w niektórych kwestiach panują między nimi różnice, a nawet sprzeczności, wiadomo generalnie czego można się po tych ludziach spodziewać. Co więcej, przebudzenie stało się w Brazylii zaraźliwe. Nawet zapiekli lewacy, najbardziej cyniczni legislatorzy i najbardziej skorumpowane partie polityczne doznały przebudzenia. Coraz głośniej się mówi że państwo jest wrogiem, że socjalizm i wtrącanie się rządu w gospodarkę jest szkodliwe, że człowiek jest większy od państwa. Przywracanie porządku u Wielkiego Brata tak daleko jeszcze nie sięgnęło.
Gwarant
Swego rodzaju gwarantem nowego porządku wydaje się być aktualny prezydent elekt, Jair Bolsonaro.
Od prawej: Jair Bolsonaro, w środku Kim Kataguiri
Paradoksalnie, sprzyjać mu może nagonka ze strony brazylijskich mediów, a głównie światowych ugrupowań mainstreamowych, lewicy, która nie zostawia na nim suchej nitki. Brazylijskiego Trumpa przedstawia się jako zło wcielone. Zarzuca mu się brak współczucia dla ludzkiej biedy, obronę własności prywatnej zagrożonej przez państwo, a zwłaszcza dosadny język w sprawach takich, jak równość płci, małżeństwa homoseksualne, czy pełne prawo do noszenia broni. Bolsonaro jest bliższy zasadom państwa minimum i wolności obywatelskich, niż prezydent USA. O sile tych przekonań świadczy fakt, że na miesiąc przed wyborami, Jair Bolsonaro został dźgnięty nożem w brzuch przez aktywistę partii socjalistycznej, i ledwie uszedł z życiem. Opuścił łóżko szpitalne zaledwie na tydzień przed głosowaniem.
Nowy prezydent, w ostatnich kilku latach piastował stanowisko deputowanego do parlamentu Brazylii, nie był jednak politykiem znaczącym. Nie miał charyzmy, nie potrafił dobrze mówić, ograniczając swe zainteresowania do spraw lokalnych. Jednakże pod wpływem ostatnich pięciu lat brazylijskiej polityki, ze skromnego polityka z prowincji, stał się liderem opozycji wobec ex-prezydenta kraju, Inacio da Silva, przywódcą ugrupowania rzeczników na rzecz uwięzienia tego ostatniego. Iskrą, która doprowadziła go do prezydentury – wyznał Bolsonaro w wywiadzie dla największej brazylijskiej sieci telewizyjnej Globo – była działalność Kima Kataguiri. Nowy prezydent dopiero w zeszłym roku nauczył się przemawiać i wyzbył maniery niejasnych wypowiedzi, które łatwo padały łupem przeciwników politycznych zainteresowanych w przedstawianie go w postaci bezdusznego potwora. Nawet nasza rodzima stacja TOK FM nie ustrzegła się napaści pod adresem „monstrum Bolsonaro”.
– Być może niektóre jego oświadczenia, czy deklaracje brzmią dla przeciętnego Brazylijczyka autorytarnie – mówi inżynier Spina – są one znacznie mniejszym zagrożeniem niż wszystko to, czym posługiwała się brazylijska lewica w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Guillherme Spina, Warszawa
Swoje pierwsze, po wyborze, wystąpienie wygłosił przy stole, na którym leżały cztery tytuły: konstytucja kraju, Biblia, biografia Winstona Churchilla oraz książka Olavo de Carvalho, czołowego brazylijskiego filozofa, konserwatysty. Bolsanaro jest bliższy leseferyzmu, niż libertarianizmowi. W polskiej polityce, dzisiaj, takich ludzi praktycznie nie ma, może z wyjątkiem Władysława Frasyniuka. Bolsonaro jest przyjaznym dla rynku konserwatystą, ale nie dałby się pokroić za wszystko to, co się z konserwatyzmem wiąże. Jest więc za dekryminalizacji narkotyków, ale i za scentralizowaną edukacją. Na pewno żaden światowy przywódca od czasów Ronalda Reagana i Margaret Thatcher nie był tak wolnorynkowy, jak on. Pierwsze z jego wystąpień było wielką obroną własności prywatnej. Mimo iż w grupie doradców ekonomicznych nowego prezydenta dominują ekonomiści „o skłonnościach austriackich”, on sam nie jest ani przeciwnikiem banku centralnego, ani podatku dochodowego; niechętny jest też prywatyzacji firm, które uważa za „strategiczne”, cokolwiek mogło by to znaczyć.
Paulo Guedes, jego główny ekonomista, jest wolnorynkowcem, przedstawicielem szkoły chicagowskiej (monetarystą) jest więc nadzieja, że na szefem popracuje. Prezydent elekt nie ma kompleksów. Wie, że Brazylia pilnie potrzebuje głębokich reform, z których wiele – choć możliwych do wykonania i niezbędnych – będzie bardzo niepopularnych, łatwych do wykoślawienia czy odrzucenia przez lewicę. Uważa, że jeśli uda mu się osiągnąć jedną trzecią tego, co zaplanował, „wolności będziemy mieć o wiele więcej, niż mogliśmy sobie wyobrazić przed ostatnimi wyborami”. Podkreśla, że chociaż kraj znajduje się dopiero na początku drogi, najważniejsze jest to, żeby wprowadzić libertarianizm na wszystkie szczeble wszystkich urzędów politycznych, uświadamiając ludziom, że tak jest etyczniej i korzystniej. Bolsonaro mówi to, w co wierzy. Brazylijczycy to czują i też wierzą, zwłaszcza że taką retoryką nie posługiwał się w stosunku do nich jeszcze nigdy nikt.
Cdn.
Jan M Fijor